eXpeditio

Kota Knabalu – Przybyłem zobaczyłem zdobyłem!

Kota Kinabalu to takie miejsce na Borneo, które jest chyba najbardziej cywilizowane.

JADĄC ULICAMI TEGO MIASTA WIDAĆ ŻYCIE W PORÓWNANIU DO KUCHING NIE JEST TO TAKIE SENNE. NA DROGACH PRZEWALAJĄ SIĘ SETKI SAMOCHODÓW.

Mijamy okazałe wille, a kiedy jesteśmy już w centrum to widać że gdy w Kuching bije serce historii Borneo to w Kota Kanibalu bije serce finansjery – tutaj jest chyba bliżej do pokładów ropy naftowej. Szkoda że nie mieliśmy wiele czasu na poznanie tego miasta, w zasadzie od razu wyjechaliśmy w okolice górskiego miasta Ranau w prowincji Sabah. Po kilku godzinnej jeździe wyszliśmy po ciemku z samochodu wprost do biura parku narodowego Kinabalu. Tam zapoznaliśmy się z recepcjonistkami, ale po mimo naszego miłego usposobienia, nie chciały nas przenocować za darmo, za to uzyskaliśmy wszelkie niezbędne informacje o wspinaczce na górę Kinabalu

Kilka telefonów z recepcji parku i znaleźliśmy się w Celyn Resort. Jest to słaby hotel za wygórowane pieniądze 165 ringgitów za pokój 2 osobowy i podłe żarcie. Od razu po wejściu odrzucił nas odór pleśni w naszym pokoju, na szczęście dostaliśmy nowy bez żadnego problemu. Wyposażenie standardowe. Dwa łóżka przyzwoita łazienka, a dookoła nic poza widokiem na góry, nie ma nawet opcji na zakupy bez wezwania taksówki. Całe otoczenie góry Kinabalu jest nastawione na turystów. Ceny są absurdalne, ponieważ nie ma innej alternatywy. Więc jeżeli chcesz tam zostać to trzeba płacić, ale zostawiając tematy finansowe na boku – widoki olśniewają i są warte swojej ceny. Naszym planem było wejście pewien czterotysięcznik w klapkach i przepasanymi ręcznikami, w końcu to klimat tropikalny.

Oprzytomnieliśmy kiedy wieczorem zrobiło się naprawdę chłodno a to dopiero 2000m nad poziomem morza. Ja razem z Marcinem Polakiem zaczęliśmy pakowanie do małych plecaków: klapeczki, ciepłe ubrania aparat fotograficzny i inne pierdoły przydatne we wspinaczce. Słyszeliśmy, że na wspinaczkę warto zabrać ze sobą coś energetycznego do jedzenia, dlatego po wyruszeniu, mówię kierowcy żeby podrzucił nas po drodze do jakiegoś sklepu, w którym zaopatrujemy się w orzeszki i czekoladki.

Stawiliśmy się w recepcji parku Kinabalu obwieszeni plecakami i workami z paszą (czyli żarciem). I zaczęły się sprawy finansowe tzn. podliczanie kosztów wspinaczki. Do tanich przyjemności to na pewno nie należy. W sumie wyszło nas to około 1100 ringitów czyli na nasze koło 540zł na łebka. Cóż skoro już się spakowaliśmy to nie można się wycofać do tego bank zwiększył mi linię kredytową na karcie. Dostaliśmy przewodnika i wio w trasę. Naszym przewodnikiem był lokalny Malezyjczyk, który na zadawane pytania odpowiadał najczęściej yeap. Dlatego na zadane pytanie „a ile jeszcze do szczytu” odpowiadał yeap

Na punkt startowy dowiózł nas minibus. Przechodzimy przez bramkę, gdzie pokazujemy nasze identyfikatorki i wyruszamy poskramiać bestię. Zaczęło się od schodów… mijamy mały wodospadzik wchodzimy w dżunglę i zaczynają się schody, potem coraz więcej schodów i skał i tak w nieskończoność. Do tej góry trzeba naprawdę podejść z pokorą. Pierwsze kilkaset metrów jest nawet przyjemne, ale kiedy już mięśnie odmawiają posłuszeństwa nie jest już do śmiechu. Po drodze znajduje się kilka zadaszonych chatek, w których można chwilkę odpocząć i porozmawiać ze szczęśliwcami, którzy już schodzą z tej piekielnej góry. Najzabawniejsze jest że jeszcze sami nie wiemy na co się porwaliśmy. Na przystankach często pojawiają się słodkie wiewiórki. Teraz wiemy po co nam były orzeszki. Te małe pluszowe trutnie jedzą ludziom nawet z ręki. Wskakują na nią i wcinają to co im się oferuje. Świetna odskocznia dla psychiki styranej zdobywaniem kolejnych stopni Kinabalu. Po kilku godzinach dochodzimy do schroniska. Chciałbym paść na kolana i ucałować ziemię ale nawet na to nie mam sił. Mnie i Marcina P. dręczy ból głowy – oznaka wysokości jesteśmy powyżej 3000m nad poziomem morza, wycieńczeni wspinaczką i słońcem.

Ładujemy się do stołówki i odbieramy nasz obiad. Typowe Malezyjskie żarcie bufet z ryżem i smażonym makaronem żadna rewelacja. Ale za to jaki widok. Wyszliśmy na zewnątrz podziwiać chmury poniżej nas pokrywające Borneo i niedalekie góry. Nie ma takich słów które to opiszą. Mam wrażenie że jesteśmy na poziomie na którym grozi nam zderzenie z samolotami pasażerskimi. Porobiliśmy trochę fotek zachodu słońca i poszliśmy się przespać.

O drugiej nad ranem mamy wyruszyć na drugi etap – zdobywanie szczytu. Pokój był trochę wyżej niż stołówka i te 200 metrów potrafi powalić wielkiego chłopa ja traciłem oddech i musiałem robić przystanek zanim dobiłem do naszego domku. Zajęliśmy pokój 4 osobowy, w którym spało już 2 azjatów. Po wymianie uprzejmości sami zalegliśmy w łóżku. Ja byłem zbyt zmęczony żeby zasnąć. Kiedy przyszedł sen okazało się że już musimy wychodzić – koszmar Otworzyłem oczy i poczułem objawy choroby wysokościowej. Mdłości ból głowy problemy z koncentracją, do tego jeszcze trochę majaczyłem kiedy próbowałem zasnąć. Wszyscy powoli się zbierali i w stołówce po szybkim śniadaniu zaczęliśmy wspinaczkę. Na szczęście można zostawić zbędne rzeczy w pokoju na czas drugiego etapu i iść z lekkim plecakiem.

Po ciemku wyruszyliśmy w stronę następnych schodów. To jest widok, którego od tej pory nienawidzę. Po kilkuset metrach okoliczna roślinność zaczęła zanikać i zaczęły się skały, skończyły schody i zaczęły liny. Światło księżyca okazało się lepsze od latarek i mogliśmy je spokojnie wyłączyć. W pół mroku każdy łapał za linę i brnął rzez pęknięcia w skałach kilka centymetrów od rozpadlin i przepaści. Dla osoby z lękiem wysokości byłby to chyba najgorszy horror, chociaż mi ten widok bardzo się podobał. Surowe piękno góry, które zmusza do szacunku. Gdy zdobywaliśmy kolejne metry, widoki robiły się coraz piękniejsze mimo nocy widać było nawet oddalone miasto Kota Kinabalu. Po drodze robiliśmy wiele przerw, mnie dopadała coraz bardziej choroba wysokościowa i miałem już problemy z oddychaniem, zawroty głowy i mroczki przed oczami, Marcin P. muszę przyznać zniósł te warunki znacznie lepiej.

Po mozolnej wspinaczce wreszcie dobrnęliśmy do szczytu najwyższej góry Borneo. Zostało tylko 50m wśród spękanych skał. Chwytając się czego się dało w pół śnie i zmęczeniu postawiliśmy swoje kończyny na szczycie.Za nami wspiął się nasz przewodnik, który zrobił sobie przerwę na fajkę. Nie mam pojęcia jak ten gościu mógł wspiąć się tak wysoko i popalać jak by wjechał tu ruchomymi schodami. Znaleźliśmy się tam w sam czas żeby obejrzeć wschód słońca nad Borneo. Wschód słońca z tej perspektywy ma w sobie coś mistycznego. Oczy wszystkich ludzi którzy wspinali się w tym samym czasie zwrócone były w tym samym kierunku. To jest widok, którego nigdy się nie zapomni, a dzięki okupowi zmęczenia obraz ten jest wiecznie żywy. Po chwili spędzonej na szczycie zaczęliśmy zejście. Zejście ze szczytu do schroniska, jest najprzyjemniejszą częścią wspinaczki po za widokiem ze szczytu. Nie jest trudne, ale najgorsze było przed nami. Ja zafundowałem sobie krótką drzemkę w schronisku w czasie kiedy Marcin P. poszedł coś przetrącić na stołówce. Kiedy wrócił, ja byłem totalnie rozłożony chorobą. Wysoka gorączka, nudności zero możliwości skupienia się na jakimkolwiek zadaniu. Choroba wysokościowa dopadła mnie z siłą domestosa. Mimo to przemocą zaciągnął mnie żebym coś zjadł zanim zaczniemy zejście. Ponoć wyglądałem jak duch

Mój stan wzbudzał zainteresowanie innych ludzi w schronisku. Po kilku kęsach ryżu zaczęliśmy zejście. Nogi mieliśmy jak z waty czekała nas kilku kilometrowa przeprawa w dół coś czego nigdy nie zapomnę. W całym moim życiu nie zrobiłem czegoś tak męczącego jak zejście z Kinabalu. Wejście na górę to mały pikuś w porównaniu do zejścia. Tysiące stopni, głazów przez każdą sekundę ma się napięte mięśnie. W końcu następuje kryzys, który już nie mija do samego końca. Ciekawostką jest, że Schronisko jest zaopatrywane przez tragarzy noszących wszelkie niezbędne rzeczy na górę, robią to tak szybko i zwinnie, że było mi aż wstyd że się tak z tym męczę… Marcin P. w końcu mnie wyprzedził i zostałem sam z przewodnikiem idąc tempem żółwia stepowego. W planie mieliśmy zejście z góry na 11 przed południem a zeszliśmy koło 15. Razem ze zmniejszaniem wysokości objawy choroby wysokościowej ustępowały pozostał tylko lekki szum w skroniach.

Najprzyjemniejszym widokiem był samochód czekający na nas. Z uśmiechem na twarzach, że ten koszmar się skończył ruszyliśmy odebrać nasze certyfikaty zdobycia szczytu. Kolejne godziny spędziliśmy na jedzeniu i odpoczynku w hotelu z widokiem na górę Kinabalu. Wiem, że już nigdy nie porwałbym się na zdobycie Kinabalu jeszcze raz, ale było warto. Przybyłem zobaczyłem zdobyłem!