eXpeditio

Czas na powrót do rzeczywistości

Mój portfel wypchany po brzegi banknotami, stanowi dobitny przykład, że Filipiny i inflacja są nierozłączną parą.

CZAS POWROTÓW JEST RÓWNIEŻ W PEWIEN SPOSÓB POŁĄCZONY Z FINANSAMI A KONKRETNIE Z OPŁACANIEM RACHUNKÓW. W CIĄGU KILKU CHWIL Z BOGATEGO TURYSTY MOŻNA ZOSTAĆ ZRUJNOWANYM TURYSTĄ.

Po opłaceniu wszystkich hoteli i bazy nurkowej, stałem się lżejszy o kilkanaście tysięcy peso. Z portfela wcześniej wypchanego papierami, pozbawione wypełniacza zaczęły wypadać nazbierane wcześniej wizytówki i stare rachunki, które zazwyczaj magazynuję w takim miejscu.

Nadszedł czas pożegnań… No może nie było zbyt wielu do żegnania, ponieważ większość poznanych przeze mnie ludzi wyjechała wcześniej, ale trzeba było zobaczyć się z divemasterami z Fun&Sun divers i strzelić sobie pamiątkowe zdjęcia. Nie zapomniałem też o barmankach z knajpy Maldito, ani tym bardziej o moich sąsiadkach z ośrodka BB’s Lodging House.

Nie spiesząc się zbytnio, koło godziny 12 stawiłem się w miejscu, które umownie można nazwać portem. W sklepiku przy plaży za 50 peso kupiłem bilet na łódź do Maya. Łodzie kursujące pomiędzy wyspami mają to do siebie, że nigdy nie wyruszają o konkretnej godzinie, ale dopiero wtedy kiedy zbierze się komplet pasażerów. Po kilkunastu minutowym leżeniu pod palmą, ucinając sobie pogawędki z barmankami z Maldito, które przyszły mnie pożegnać, w końcu zebrał się komplet ludzi i mogłem wejść na łódź.

Po rejsie, osłaniając się przed ostrym słońcem, dotarłem do autobusu, który zawiózł mnie do Cebu. Droga była długa. Nawet bardzo długa rzekłbym. Autobus co chwilę robił kilkuminutowe przystanki, zbierał ludzi po drodze, ale po 5 godzinach znalazłem się na miejscu, przed północnym terminalem autobusowym w Cebu. Z resztą grupy ustawiliśmy się SMSowo i zostało tylko złapać taksówkę i pojechać na spotkanie. Chcąc zaoszczędzić trochę kasy, wybrałem najtańszy środek transportu zwany jeepneyem. Kierowca krzyknął mi 1000 peso za podwózkę. Postukałem się po głowie i nie chcąc już się targować, poszedłem do tradycyjnej taksówki, za którą zapłaciłem 150 peso. Z okien taksówki patrzyłem na widok, który przypominał mi Manilę. Taksiarz oczywiście nie zapomniał mnie zapytać jak mi się podobają Filipiny. Cóż nie kłamałem odpowiadając, że małe wysepki mają piękne. Chłop był dumny nad wyraz ze swojego miasta, bo od razu powiedział że Cebu jest przyjemniejsze od Manili. Ja prawdę powiedziawszy nie zauważałem wielkiej różnicy, ale z grzeczności przyznałem mu rację.

Na miejscu spotkałem się z Kasią, Marcinem, Bogdanem i wcześniej poznanym na Malapasqua Piotrem z żoną Bogusią, którzy również przyjechali do Cebu. Wspólnie po opłaceniu hotelu wybraliśmy się na kolację do tajskiej restauracji, która miała być miłą odskocznią od Filipińskiego żarcia. Tak też było. Na stole wylądowały ryby, krewetki, zupki, makarony i ryż. Tak można by jeść codziennie.

Kolejny dzień To samoloty i wariacka jazda taksówkami. Po przylocie do manili. Mieliśmy duża szanse przedłużyć sobie nasz pobyt na Filipinach. Pomiędzy przylotem do manili i odlotem do Kuala Lumpur dzieliły nas 3 godziny. Niby dużo czasu, ale nie kiedy trzeba przejechać z lotniska na lotnisko 130 km. Okazało się że na terminal autobusowy trzeba dojechać taksówką, ponieważ nie ma bezpośredniego połączenia pomiędzy lotniskami. Kiedy dotarliśmy na terminal, okazało się że autobus wyrusza za godzinę. Tak też wybór środka transportu nasunął się sam. Po krótkich negocjacjach za ok. 2200 peso zostaliśmy dowiezieni do Clark taksówką. Gdzie wyrobiliśmy na ostatnią chwilę, żeby wejść do samolotu.

Wylądowaliśmy pod Kuala Lumpur. Ponieważ godzina była wczesna i cały dzień był przed nami, pojechaliśmy szukać hotelu w centrum miasta i spróbować zrealizować napięty plan zwiedzania. Wybraliśmy się oczywiście do Central Market. Miejsca, w którym można wydać wszystkie pieniądze i jeszcze wpaść w długi. Jest tam wszystko co chciało by się przywieźć jako pamiątki z wyprawy. Każdy z nas zrobił jakieś drobne zakupy i z Bogdanem udałem się zjeść kolację na ulicy. Trzeba wiedzieć, że na ulicy można zjeść najlepiej. Wybór jest przeogromny a jedzenie wyśmienite. Je się przy plastikowych stolikach, wystawionych na chodnikach, lub zaułkach pomiędzy budynkami. Pamiętajcie, jeżeli prosicie o ostre danie to takie dostaniecie. Tutaj przypomina mi się stare powiedzenie z Tajlandii, łatwo weszło trudno wyszło. O czym się przekonałem kolejnego dnia w WC

Z samego rana o godzinie 7 pojechaliśmy zająć miejsce w kolejce do zwiedzania wież Petronas Towers. Atrakcji, którą ominęliśmy pierwszego dnia pobytu w Kuala Lumpur. Po odstaniu niecałej godziny, kolejka ruszyła i wyznaczono nam czas na wejście na godzinę 9:30 co było idealne dla nas, z uwagi na samolot do Londynu o 15:30. Takim też sposobem nasze nogi stanęły na łączniku wież Petronas. Kilka fotek z góry na panoramę miasta i zejście.

Taksówką kazaliśmy się zawieźć jeszcze do pałacu królewskiego (sułtana) gdzie też strzeliliśmy kilka fotek i zostaliśmy odwiezieni pod Central Market, spod którego na piechotę wróciliśmy do hotelu pakować graty. To już były ostatnie chwile w Azji, ostatnia zupka w knajpie na lotnisku, ostatnie zakupy w sklepach wolnocłowych i w końcu weszliśmy na pokład samolotu odsiedzieć swoje 14 godzin jak w polskim PKSie lecącym na Stansted. Na tym poprzestanę i nie będę opisywał drogi powrotnej, noclegu w Anglii i lotu do Wrocławia. Ponieważ po za zakupem dobrej Whiskey na lotnisku nic znamiennego i wartego opisania już się nie wydarzyło.

Teraz zostało już tylko planować kolejny wyjazd, który w moim przypadku będzie już we wrześniu. Na razie nie zdradzam gdzie ale, również będzie daleko i egzotycznie.